czwartek, 24 maja 2012

Made in Japan...

Był rok 2003, wiosna, kwiecień... Jeżdżąc sobie zawodowo po mieście wypatrzyłem kiedyś sędziwą limuzynę marki Toyota. Od samego początku autko bardzo mnie się podobało, ponieważ miało w sobie to coś... Coś, czego raczej nikt poza mną oczywiście nie widział. Dla większości społeczeństwa owa Carina była bowiem starym, zapewne rozpadającym się samochodem. Ja jednak spotykając ją codziennie zaczynałem wpadać w coraz to większy zachwyt. W końcu stało się... Noga na hamulec, ręka na klamkę, wysiadam i idę. Porozmawiałem z właścicielem, obejrzałem, kupiłem. Stan techniczny nie był oczywiście idealny ale zważywszy na wiek w pełni zadowalający. Silnik o pojemności 1,8 litra nie był nadto mocny (82 KM) ale wystarczał do płynnej, spokojnej jazdy a ponadto był nie do zdarcia (zainteresowanym polecam dane techniczne). Sporo palił lecz zaradziliśmy temu montując LPG. Swoją drogą więcej bym się już na takie rozwiązanie nie zdecydował. Toyotką przejechałem dość sporo kilometrów i byłem zeń bardzo zadowolony. Nigdy przedtem i nigdy później nie jeździło mnie się tak wygodnie. Trasę 1500 kilometrów mogłem pokonać właściwie bez zatrzymania, nie znając uczucia zmęczenia, bólu pleców czy czterech liter. Bardzo odpowiadał mnie również styl auta. Pełna klasyka początku lat osiemdziesiątych to było to!
Niestety złożyło się tak, iż w pewnym momencie nie miałem możliwości odpowiednio się o nia zatroszczyć. Oczywiście w momencie, gdy najbardziej tego potrzebowała. Samochód stał we Francji i niszczał. Nie miałem ani czasu ani budżetu, więc postanowiłem się go pozbyć. Udało mnie się to dzięki jednemu maniakowi imieniem Xavier, który przygarnął biedulkę w celu rekonstrukcji za symboliczną kwotę 100 euro. Jeżeli jego zapewnienia były prawdziwe to istnieje spore prawdopodobieństwo, że Carina odzyskała drugą młodość i być może jeździ do dziś...
ZdjęcieZdjęcieZdjęcieZdjęcieZdjęcieZdjęcieZdjęcieZdjęcieZdjęcieZdjęcieZdjęcie
photo par Raphael et son cousin

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz